I tak to sobie mijają kolejne dni. Mam w głowie mnóstwo spraw, o których chciałbym napisać, co nie znaczy ze są ważne. Bo tak naprawdę nic ważnego się nie dzieje. Po wyjeździe z Chiang Mai za cel obrałem sobie grupę parków narodowych w centrum kraju, no prawie w centrum, nieco przy granicy z Laosem. Ten punkt programu od początku nie był zbyt pewny, ponieważ o parkach tych były tu i owdzie jedynie enigmatyczne wzmianki. Ale miałem nadzieje, ze jeśli przyjadę do miejscowości o centralnym wobec parków położeniu to może będzie tam cala ta infrastruktura pod białych, biura itp. Nie była. Dlatego miejscowość ta- Lam Sak pozostanie mi w pamięci jedynie z racji boju jaki stoczyłem z komarem w pokoju hotelowym. Walka była nierówna: on miał doświadczenie i przestrzeń, także ani linia obrony - światła, wentylator, żele ani ofensywna - szmata, nie pomogły. Poległem. A jak wiadomo Indochiny słyną z Dengi, co ją komary roznoszą, a denda = gorączka krwotoczna a gorączka to juz prawie ebola...tyle strach dopowiada. W ogóle owym komarem bym tutaj głowy nie suszył, gdyby nie to, ze wpisuje się w moje dolegliwości i cierpienia, których doświadczam. Przed wyjazdem nosiłem się z zamiarem skręcenia nogi, w tym celu powziąłem nawet nieskuteczna próbę pozyskania szyny. Tymczasem skręciłem kark, obaliwszy się uprzednio na ziemie. Nie będę pisał w jakich okolicznościach bo chluby mi nie przynoszą - w każdym razie nie było to w walce z tygrysem. Tak czy owak mogę odwrócić głowę o 2 cm w lewo i 1 cm w prawo, niestety tylko 0,5 cm w dół. Mam nadzieję, że to minie, tak jak wielka plama na brzuchu w kolorach wszelakich od użądlenia przez jakieś bydlęcie. Ale poza tym jest Ok. Psycha w skali od 0 do 10 na 9!
Z Lam Sak planowałem jechać do Laosu, ale po smsie od Macka Sikonia dałem sobie spokój. Było tam wyraźnie napisane, ze w Laosie nic nie ma, a już na pewno lepiej jest w Kościelisku i tego się trzymam. W związku z tym pojechałem kilkaset kilometrów na południe. Tu znajduje się kolejny mój cel Park Narodowy Kaho Yai - światowe dziedzictwo ludzkości. I jakkolwiek pewne problemy zaś zaczęły się piętrzyć tym razem odpuścić nie mogłem. Z autobusu wysadzili mnie w szczerym polu, ponieważ do miasta Pak Chong, gdzie spodziewalem sie znalezc jakies biura turystyczne, autobus ów nie wjeżdżał. Na szczescie pojawił się nie wiadomo skąd anioł stróż. Oni zawsze pojawiają się w najbardziej nieprawdopodobnych momentach - doświadczałem tego wiele razy w Afryce. I mimo, że Tajlandia jest na ogół niema, tzn. nie zna angielskiego, to ten znal biegle. Pan, tj. Pan Anioł poradził jechać do miasta lokalnym transportem, tak tez uczyniłem, i tam tez wsiadłem zgodnie z zaleceniem w kolejny transport, który zawiózł mnie ...w to samo miejsce z którego wyjechałem. Gdzieś jednak logika była, ponieważ ostatecznie wylądowałem przed brama Parku.
Trudność, tak w przypadku tego parku, jaki wielu innych na świecie polega jednak na tym, ze są one dostępne jedynie własnym samochodem, a jak kto nie ma, to ma pecha. Na szczęście przed bramą była grupka Polaków, którzy stanęli w obliczu tego samego wyzwania. Moja i ich determinacja przyniosła sukces. Do Parku wjechałem i......jutro skończę, żeby nie zanudzać.