Przyjechalem do Kambodzy z koniecznosci, ale przyznac musze, ze drugi z punktow tez bralem pod uwage (patrz wpis wczesniejszy). I nie wiem czemu tlila sie we mnie nadzieja, ze bedzie inaczej. Niestety bylo jak zwykle. Juz po przekroczeniu granicy przypomniala mi sie, jakze szybko zapomniana, niedola tutejszych mieszkancow.
Wykupilem dzis trekking po forest. I wlasciwie nie ma co gadac. Las byl taki, jaki Kambodza.Za przewodnika robil niejaki Pan Slepy Kazimierz (tak go ochrzcilem). Slepy, bo taka mial facjate, a i zbyt spostrzegawczy tez nie byl. Centymetr go dzielil od problemow, bo omal nie nadepnal czerwona zmije co lezala centralnie na sciezce. Mowie mu; Panie Kaziu, jak Pan tak bedziesz lazil, to kulosa ci utraca. Od tej pory Slepy Kaziu szedl z rozwaga i przygladal sie sciezce. Kaziu jeszcze jednej sprawy nie przewidzial. W drodze powrotnej (do punktu wyjcia na sciezke lesna plynelismy lajba przez zatoke), Kaziowi skonczyla sie woda. Wydawalo mi sie, ze Kazmirz jest swiadomym, ze przyplywy i odplywy sa kazdego dnia, ale cos musialo pojsc nie po jego mysli. Bo woda skonczyla sie za wczesnie i lajba w namorzynach zostala. A my przez bagienka z buta, ....ale bez buta.
Dzieki temu, ze Slepy Kazio nadmiernie mi sie nie zaangazowal w wycieczke, mialem duzo czasu na przewodnickie refleksje i prawie bym je dzis juz opisal, gdyby nie to, ze strasznie klawiatura mi sie zacina i fatalnie sie pisze. Ja sie uda to moze jutro co madrego skrobne.